Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – uczenie na niby
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli frustrują mnie nie od dziś. Odkąd pamiętam, lubię się uczyć. Och, jak zabawnie to brzmi! Ale ja naprawdę lubię się uczyć. Kończąc jedne studia, myślę o kolejnych, a tegoroczną przerwę w podyplomówkach rekompensuje sobie kursem metodycznym z zakresu nauczania angielskiego. Przy tym wszystkim, mam dość spore oczekiwania i często wychodzę z różnych szkoleń zawiedziona. Czemu? Jest prawdopodobne, że bywam marudna. Ale tym razem to nie to! Dochodzę do wniosku, że często gęsto uczymy się na niby.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli- uczenie się na niby
Benjamin Britten powiedział, że z nauką jest jak z wiosłowaniem pod prąd, skoro tylko zaprzestaniesz pracy, zaraz spycha cię do tyłu. Wierzę w to! W trakcie swoich nieprzerwanych studiów i kursów zawsze mam w głowie i sercu jeden cel – wiedzieć więcej, być kroczek po kroczku troszkę mądrzejszym. Trochę to patetyczne. Ale naprawdę szczere. Widzę odrobinę sensu w nic-nie-robieniu (choć jestem raczej z tych, co to tej zdolności zdają się być pozbawieni), ale niech będzie ono nagrodą za pracę, a nie głównym zajęciem. Ktoś powie, że nic-nie-robienie jest dobre same w sobie. To bardzo modne bycie slow. Ale w byciu slow, chodzi o chwile do zastanowienia się nad życiem, nie o bezmyślność.
Co zaobserwowałam? Że ciężko trafić na szkolenie dla nauczycieli, w którym chodzi o coś więcej niż ustawiczny wpływ gotówki do organizatorów i zaliczanie szkoleń bo-jestem-w-trakcie-awansu. Nie nigdy, ani nie zawsze, ale naprawdę często trafiam na kursy, na których głównym elementem przebiegu są pogaduszki nauczycielskie (bardzo przyjemne, nie przeczę, ale nie w tym rzecz) lub czas, płynący na pozornie istotnej wymianie myśli, burzy mózgów czy dyskusji, która nie ma w sobie za grosz wartości merytorycznej i krąży wokół oczywistości.
Opisywałam kiedyś jak zdobyć potrzebne kwalifikacje do nauczania angielskiego w przedszkolu (>tutaj<). Wspomniałam tam nieśmiało, że jeśli chodzi o naukę języka, polecam kurs w szkole językowej, komercyjnej, niezwiązanej z branżą pedagogiczną. Dlaczego? Bo (czasami, niektóre) nauczycielki uwielbiają rozmawiać. Za dużo, nie zawsze na temat. Nie potrafią się skupić, jakby nie koniecznie zawsze zależało im na osiągnięciu celu. I proszę się nie gniewać, sama jestem nauczycielką i nie mam na celu nikogo urazić!
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – absurdy na kursach dla nauczycieli
Studiowałam do tej pory siedem lat, trzy lata dziennie Kształcenie zintegrowane i edukację przedszkolną, dwa lata Terapię pedagogiczną i dwa lata Logopedię. Zrobiłam Metodykę nauczania języka angielskiego, a w tym roku zaczynam Neurologopedię. Kursów i szkoleń nie zliczę. Wiele przedmiotów robiłam po dwa razy,… ba! Nawet niektóre prezentacje wykładowe musiałam obejrzeć drugi raz. Bo co się liczy? Obecność. Nie to, czy już dany materiał jest opanowany. Nie to, czy to w ogóle do czegoś się przyda. Liczy się obecność. Wszak stanowi podstawę zaliczenia przedmiotu. Rok po roku, przekonywałam się co raz bardziej, że dobrych wykładowców zapamiętam na całe życie, bo szara większość jest bardzo znudzona swoją pracą, a jej sens i cel zasnął przykurzony na półce z innymi ideałami młodych lat.
Zauważcie, że na długich kursach zawsze znajdzie się przedmiot zapchaj-dziura albo minęliśmy-się-z-celem. Próbuję wciąż rozwikłać zagadki kursu metodycznego z zakresu nauczania angielskiego. Przedstawie kilka:
- aby nauczać języka w przedszkolu należy osiągnąć i mieć udokumentowany odpowiednio (pisałam o tym >tutaj<) poziom B2, jednak na kursie realizowany jest poziom A2/B1, polecenia w kserówkach są po polsku, zajęcia również prowadzone są po polsku, realizowane tematy ni w ząb pokrywające się z praktyką przedszkolną, ale… UWAGA:
- przedmiot dotyczący anatomii mózgu na przykład, prowadzony jest w języku angielskim. Fajnie, brzmi bardzo poważnie! Tylko… po co?
- osiągnięty poziom B2 nie upoważnia do zwolnienia z kursu na poziomie A2/B1. Czemu? Bo nie chodzi o to co potrafisz lub będziesz potrafić. Chodzi o obecność.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – absurdów ciąg dalszy
Przedstawię też mój osobisty absurd: na zajęciach językowych, na które uczęszczam obowiązkowo w ramach metodologicznego kursu z angielskiego (który jest jedyną możliwością, jeśli chce się mieć kwalifikacje do nauki języka po 2020 r.) realizuje zadania prostsze niż te, które przygotowuje na korepetycje dla sympatycznego, trzynastoletniego chłopca, z którym mam przyjemność pracować.
Czy nie powinno więc być angielskiego na kursie metodologicznym? Nie w tym rzecz, bo nie o ten kurs jedynie tu chodzi. Rzecz w tym, żeby nie robić tego na niby, tylko naprawdę. Po co naprawdę ktoś zgłosił się na ten kurs? Jest na pewno wiele przykrych powodów: np. wymusiła to sytuacja (zmiana podstawy programowej), ale na pewno liczne gremium kursantów zawiera osoby, które chciałyby wzbogacić swój warsztat pracy, poznać zawiłe dziecięce powiedzonka, wyliczanki, zabawianki, zwroty przydatne w grupie, bajki i słownictwo prosto z anglojęzycznej zerówki. A ja nauczyłam się jak powiedzieć dachówka (tile).
Ale dość o angielskim.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – absurdy studiów
Inne przykłady pochodzą prosto ze studiów logopedycznych, autentyczne, moje własne:
- na praktykach w poradni psychologiczno-pedagogicznej mieliśmy kilka godzin praktyk, dotyczących pracy z dzieckiem z dysleksją. Cały ich przebieg polegał na obejrzeniu filmu niemieckiej produkcji z lat 90-tych, z lektorem (prowadzący nie był wtedy w sali), a następnie na stworzeniu mapy myśli dotyczącej tego filmu. Kolorowej, a co! Zupełnie serio, musiałyśmy to potem oddać.
- obowiązkowe do zaliczenia były praktyki w przedszkolu, ale nie obojętnie jakim – tylko tym wyznaczonym! By miliony monet zasiliły odpowiednie, nieprzypadkowe kieszenie. Więc wiele z nas brało urlop w swojej macierzystej placówce, by w jego czasie w innej placówce robić to samo, ale pro publico bono. Co więcej, w czasie praktyk zadaniem była obserwacja i asysta nauczycielowi (przypominam, że to praktyki w ramach logopedii), a na co dzień wiele z nas pełni funkcję bardziej odpowiedzialną.
Jest też tysiąc innych rzeczy, które do dziś budzą konsternację:
- na zajęciach z technologii teleinformatycznych na licencjackich studiach miałam za zadanie narysować bałwanka w programie Paint, a za nienarysowanie go otrzymałam minusa, którego “poprawiałam” na konsultacjach;
- pamiętam, że robiłam origami na ocenę, choć nie pamiętam czemu, ale pamiętam, że robił je ze mną mój chłopak śmiejąc się do rozpuku z moich studiów;
- zaliczenie z technologii teleinformatycznych obejmowało obsługę programu Excel. Ma to swój sens, ale sam egzamin przebiegał na papierze – trzeba było z pamięci wpisywać komendy arkusza kalkulacyjnego! W razie gdyby program zapomniał, będę mu mogła podpowiadać!…
- zaliczenie z metodyki nauczania matematyki (5) dostałam za podanie wzoru na jedynkę trygonometryczną. Cieszę się, że ją pamiętam (w końcu byłam mat-infem), ale… czy to na pewno metodyka?;
- studiować zaczęłam w 2009 r., jakoś na drugim czy trzecim roku, mieliśmy przedmiot dotyczący nowych nurtów w pedagogice, a jednym z rekomendowanych złotych sposobów na rozwój ciała i duszy podana została kinezjologia edykacyjna (metoda Dennisona), która już kilka lat wcześniej została naukowo podważona (możecie o tym poczytać >tutaj<)
- zdarzyło mi się realizować ten sam przedmiot na studiach licencjackich i magisterskich pod inną nazwą, a wykładowca prezentował te same prezentacje.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – co się naprawdę liczy?
Czego się nauczyłam? Że to wszystko jest bardzo często na niby. Nie chodzi o to, by kształcić odpowiedzialnych pedagogów, wyposażonych w wiedzę, która pozwoli im interweniować kiedy trzeba, szukać twórczych rozwiązań i alternatyw w nauczaniu, by mogli stawać się autorytetem. Nie chodzi o to, by być mądrzejszym. Chodzi o to, żeby organizator miał konto bankowe na plusie, a uczestnik papier okraszony ładną pieczątką. Najlepiej z dużym drukowanym nagłówkiem CERTYFIKAT. Pozłacany to już pełna klasa, a w antyramie! Ho-ho, to już prawie jak doktorat!
I tu wraca we wspomnieniach jak echo, że tak naprawdę wszystkiego uczymy się dopiero w pracy. Szkoda dzieci i rodziców, którzy od początku ufają, że stoi przed nimi profesjonalista. Co więcej, ja się nie do końca z tym zgadzam. Naiwnym jest sądzić, że wie się wszystko tylko z praktyki. Wie się wiele, bardzo wiele, ale nigdy nie dostrzeże się tak dużo, jak wtedy, gdy praktykę odniesie się do teorii. Czemu? Bo praktykę realizujemy aż i tylko my, więc osiągniemy tyle, ile jest w zasięgu naszych głów, naszej wiedzy. Więc by praktyka była naprawdę lekcją, trzeba mieć też cenne, naukowe zaplecze.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – dlaczego jest tak jak jest?
Uczenie się na niby ma też swoją mroczną stronę. Czemu wiele szkoleń jest na tak niskim poziomie, a uczelnie pedagogiczne nie spełniają ambicji wielu z nas? Bo w naszym zawodzie, jak i w każdym innym, wiele nauczycielek uczy się, bo trzeba. Szkoli się, bo robi awans. Organizuje konkurs, bo przecież dobrze by było, żeby zrobić jakiś konkurs, skoro robi się staż na mianowanie. Pisze projekt i realizuje różne inne, nie dlatego, że są twórcze, że coś wniosą, ale dla tego, że oczekuje tego dyrekcja, awans zawodowy, a może jest to warunkiem dodatku motywacyjnego.
Zdarzyło mi się organizować konkurs, a uczestniczka przysłała pracę naprawdę na niskim poziomie z prośbą o wyróżnienie jej, ze względu na to, że kończy awans i nie ma na swoim koncie osiągnięć. Do dziś jestem w lekkim szoku za tak zuchwałą propozycję. Gdy odpowiedziałam, że o nagrodach decyduje jury na podstawie przyjętych kryteriów, otrzymałam odpowiedź: “Ale ja nie chcę nagrody, tylko wyróżnienie”. Nie zmieniło to nic, już nie odpisywałam.
Jeśli nie wymagamy wiele – nie dostajemy wiele. Słabe kursy się sprzedają, państwowe uczelnie obniżają poziom, a projekty i konkursy produkowane są hurtowo. Nie jakoś, a ilość. Na niby. Bo cel w tym żaden.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli, a awans zawodowy
Nasz awans zawodowy to jest moim zdaniem skaza na ścieżce rozwoju zawodowego nauczyciela. To często zewnętrzny przymus, a nie szczera motywacja sprawia, że nauczycielki realizują żmudnie kolejne punkty ujęte w pięknej tabeli.
Bezcelowe kursy i szkolenia dla nauczycieli – szufladkowaniu mówimy stop!
Jestem daleka od generalizowania. Jest wiele wspaniałych, ambitnych nauczycielek, które do pracy podchodzą z pasją. Wokół mnie jest ich mnóstwo, w mojej pracy i w internetowej przestrzeni, którą lubię przemierzać. Wiele otwartych na wiedzę osób spotkałam też na kursach i poznałam na szkoleniach. Dziś chciałam jednak pokazać tę ciemniejszą stronę centrów doskonalenia nauczycieli.
To co w tym wszystkim najważniejsze, to mieć prawdziwy, realny cel, by to co robimy, szkolenia, na które chodzimy, warsztaty, podyplomówki, by poza papierkiem, miały jeszcze duszę. I tutaj, chwała ewaluacjom, tylko podchodźmy do nich szczerze!
Czego nowego się dowiedziałaś?
Czy zostałaś zainspirowana do tego, by pracować lepiej, inaczej?
Czy to był dobrze, efektywnie spędzony czas?
Chcę na takie pytanie po szkoleniach zawsze móc odpowiadać pozytywnie.
A Wy, co sądzicie? 🙂
Kurs metodyczny jest czymś innym niż kurs metodologiczny. Pierwszy dotyczy metodyki nauczania a drugi metodologii badań 🙂
Mój błąd! Gratuluję czujnego oka i wypatrzenia błędu po 6 latach w sieci 🙂 Poprawię w wolnej chwili, ma Pan rację, oczywiście.
Racja, racja, racja. Zgadzam się w 100%.Ja mam ten komfort, że awans zakończony więc zaczynam bardzo wybrzydzać na szkoleniach i mocno je wybierać. Nie idę na ilość chociaż i tak często ta jakość jest słaba. Zdarzyło mi się nawet powiedzieć głośno, że za szkolenie nie zapłacę, bo nie było zgodne z tematem i nic nie wnosiło. Co do przedmiotów na studiach-najgorsza była kolejna powtórka anatomii na podyplomowce z terapii pedagogicznej. Pani doktor podpisywała się wiedzą i próbowała nas odpytywać ze szczegółów typu nazwy poszczególnych mięśni… Porażka, ale na podyplomowych już bez skrupułów zapytaliśmy Panią „po co…?”
Szkolenia bywają różne. Jednak ja chciałabym się podzielić bardzo przykrym doświadczeniem, które nieco odbiega od tematu. Jestem przerażona tym, co dzieje się w szkole- w ,,Mojej” szkole. Pracuję ok. 10 lat i co roku obcina mi się skrzydła. Nie poddaję się i prę do przodu dla dzieciaków, siebie i oczywiście dla szkoły- bo przecież działania się przekładają na jej wizerunek. Koleżanki mnie nie akceptują- bo one przychodzą ,,do pracy”- a ja po to, by się w niej spełniać. 😦 Ciągle poszukuję, szkolę się i pragnę rozwijać.
Dziś jednak mnie zatkało.
Odmówiono mi szkolenia, za które sama płacę , bo musiałabym dostać wolne z pracy- 4 h- i ktoś musiałby wejść na zastępstwo. Szkolenie trwa 2 dni (po 8 h). Nie rozumiem działań Dyrekcji.
Szkoła zyskałaby na tym bardzo dużo.
Czuję, że muszę poszukać innego miejsca, szkoły, w której znowu zacznę latać.
Smutne 😦
Rety! Naprawdę okropnie. Ja, o ile często rozczarowałam się edukacją uniwersytecką, w pracy mam pełne wsparcie i nowy napęd do działania. Życzę zmian na lepsze, bo tak jak Pani mówi, wierzę, że wyszkolony nauczyciel to prestiż dla placówki i korzyść dla dzieci!
Monia, doskonale ubrałaś to w słowa <3
Dzięki!:) cieszę się, że się podoba! Mam nadzieję, że komuś posłuży:)
Dokładnie 🙂 Ja pracuję 31 lat i odczucia mam identyczne.Wg. mnie jest to sztuka dla sztuki i napychanie komuś kieszeni.
Prawdziwy i bolesny tekst.
Czytam Pani bloga szukając inspiracji na zabawy z własnym dzieckiem, ale tak się składa, że jestem też pedagogiem i czasem też prowadzę kursy na niby. Szczyt niby-pracy osiągnęłam 3 lub 4 lata temu i dzięki ankietom ewaluacyjnym udało mi się to zrozumieć. Miałam wtedy ciężki okres w pracy i w życiu. Czułam się jak zaszczute zwierzę i nie zauważyłam kiedy z nauczycielki inspirującej, pełnej zapału i otoczonej wianuszkiem zadowolonych studentów stałam się cieniem, a może raczej mrocznym widmem.
Wiem skąd w moim życiu biorą się kursy na niby – ze strachu, z niewiedzy, z braku przygotowania, z nieumiejętności radzenia sobie z osobistymi problemami i pozostawienia ich w innej przegródce niż praca. Kiedyś praca była moim ja, a ja byłam warta tyle ile warta była moja praca. Jeśli więc coś popsuło się we mnie – psuło też moją pracę.
Wykładowcy akademiccy są bardzo źle opłacani, gorzej niż nauczyciele szkolni. Jest dla nas bardzo mało szkoleń, praktycznie wcale ich nie ma. Szkolenia dla nauczycieli, dofinansowane z UE czy innych źródeł mają niemal zawsze ograniczonych odbiorców do nauczycieli nieakademickich.
Stawia się nas po drugiej stronie, jako kompetentnych. Oczekuje się, że będziemy na bieżąco z trendami, rozwojem technologii, że będziemy wykorzystywać w nauczaniu odkrycia ostatnich dekad dotyczące sposobu uczenia się. Ale nikt nam tego nie pokazuje. Nikt nie podpowiada jak to zrobić dobrze. Nikt nie pomaga nauczyć się tego. Nikt też nie zapłaci nam za potrzebne książki czy kursy. Nikt nie zaprosi nas na pole bitwy, gdzie będziemy mogli zobaczyć jak coś, o czym “uczymy” wygląda w praktyce. Nie ma praktyk, nie ma stażów dla wykładowców. No więc mamy wiedzę wyniesioną ze studiów, wzbogaconą o samodzielne próby rozwijania się – czasem udane, a czasem nieudane. Mamy jeszcze coś – tą obowiązkową dumę i piedestalik wykładowcy, które nie pozwalają nam przyznać się do ułomności naukowej czy pedagogicznej. Wykładowca nie może pójść do przedszkola i zostać asystentką przedszkolanki, ponieważ to mogłoby podważyć godność nauczyciela akademickiego (nieważne jak niepoważnie to brzmi).
Jeśli więc wykładowca ma dość motywacji, aby się rozwijać na własną rękę – robi to. Jeśli jego iskra zgasła… co cóż..
Ja dostałam swoją lekcję pokory i czuję się jakbym znów zaczynała pracę, chociaż nie mam już w sobie tej młodzieńczej energii i wiary, że wszystko da się zmienić. Wiem za to, że nie muszę zmieniać wszystkiego, muszę się tylko bardziej starać.
Chciałabym więc podziękować Pani za te gorzkie słowa. Szczypią i bolą, ale też pokazują, że warto się postarać.
Zatem dziękuję.
A ja pięknię dziękuję za szczere słowa i pokazanie tego, jak wygląda to z drugiej strony. Bo nie pomyślałam wcześniej, że z perspetywy wykładowcy sytuacja rozwoju bywa tak trudna. Raczej dostrzegam, jako studentka, ten “piedestalik” i dumę profesji. Dziękuję za te słowa, jeśli zainspirowały i dodały chęci, ziarenko zostało zasiane 🙂 i życzę samych radości w życiu prywatnym, które dodadzą chęci i pozytywnej energii w pracy. Bo wcale mnie nie dziwi, że emocje z pracy wędrują do domu, a emocje z domu do pracy. Chyba nikt do końca nie opanował sztuki odłączania jednego od drugiego. Dziękuję za poświęcony czas. Wszystkiego dobrego!
uczestniczyłam w szkoleniu z metod nauki czytania i pisania dzieci w wieku przedszkolnym. Przez 6 godzin wykładowca czytał nam wyświetlaną prezentację multimedialną , zero ćwiczeń praktycznych. Wykładowca nie potrafił odpowiedzieć na pytania dotyczące konkretnych metod, które doświadczone nauczycielki celowo mu zadawały, aby postawić go w kłopotliwej sytuacji 🙂
Hoho, pewnie szybko opuszczał salę wykładową! 🙂
To ja chyba miałam szczęście, bo na podyplomowych z metodyki j. angielskiego praktycznie wszystkie zajęcia były prowadzone w tym języku 🙂
Ma to swoje plusu, chociaż mo wciąż nliżej do tego, by widzieć sens w wysokim poziomie lektoratu językowego, a przedmioty teoretyczne prowadzić w języku polskim, jako ojczystym języku wykorzystywsnym do porządkowania wiedzy.
Tak okrutnie smutne i tak bardzo prawdziwe. Na swojej drodze też spotkałam wiele takich absurdów. Łącznie z robienie tego samego przedmiotu, pod tą samą nazwą i z tym samym programem dwa lata pod rząd, z powodu błędu w grafiku… i nawet to że błąd został wychwycony zaraz po pierwszych zajęciach nikt nie był w stanie tego zmienić. Bo jest w grafiku i koniec.
Nawet mnie to nie dziwi. Po przejściu studiów, nie zdziwi się już właściwie nikt. I to właśnie jest przykre!
Linka do tego wpisu podesłała mi moja była studentka, świetna nauczycielka też obdarzona przypadłością ciągłego doskonalenia się. Dziękuję Jej za to . Dziękuję również za Pani słowa. Tekst gorzki, ale niestety prawdziwy. Tym bardziej dla mnie smutny, bo pracuję w Uniwersytecie Pedagogicznym. Życzę niesłabnącego zapału!
A ja dziękuję za docenienie i czas poświęcony na przeczytanie. 🙂 I przyjemności w pracy uniwersyteckiej 🙂